poniedziałek, 29 sierpnia 2011

mccheta

Następnego dnia obudziłyśmy się o 11, czyli dwie godziny po terminie, na który umówiłyśmy się, żeby wyruszyć do Mcchety. Byłyśmy przekonane, że nasi kompani podróży już dawno wyruszyli bez nas, jednak ku naszej niezmiernej radości odnalazłyśmy ich w kuchni, w stanie podobnym do naszego. Chwilę później (po kawie/rumianku i pół miseczki płatków w ramach śniadania gwarantowanego przez hostel), byliśmy już razem z Karoliną i Mariuszem w drodze do metra. Po sprostaniu wszystkim wyzwaniom, przed którymi zostaliśmy postawieni, takim jak naładowanie kart do metra, zjechanie kilkadziesiąt metrów w dół po niesamowicie długich schodach ruchomych, odnalezienie pociągu, który jedzie w dobrym kierunku, opuszczenie go na prawidłowej stacji (przypominam, jak wygląda gruziński alfabet: პოლონეთი), przedarcie się przez tłum naganiaczy, próbujących zawieźć turystów, gdzie tylko chcą, za jak najwięcej lari, odnalezienie właściwej marszrutki i wreszcie zakupienie biletów, usadowiliśmy się wygodnie (no prawie wygodnie) na poczwórnym tylnym siedzeniu z nadzieją na drzemkę lub spokojną kontemplację widoków za oknem. Gdy powoli ruszaliśmy z dworca, zaczepił nas pewien młody Gruzin, pytając skąd jesteśmy, a usłyszawszy, że „iz Polszy”, uśmiechnął się szeroko i zapytał: „Lubicie piwo?”. Nieopatrznie odpowiedzieliśmy, że tak, oczywiście, wszyscy Polacy lubią piwo, bo Gruzin nawet nie doczekał do końca, szturchnął siedzącego obok kolegę, tamten niechętnie wstał, zatrzymał marszrutkę, wysiadł, a po chwili wrócił niosąc cztery lokalne piwa. I ruszyliśmy. Gruzin przedstawił nam się jako Lowa, i pierwsze co zrobił, to wzniósł za nas prawdziwy gruziński toast, wymieniając nasze imiona i mówiąc długo o przyjaźni, poznawaniu ludzi i zwiedzaniu Gruzji. Dalsza część podróży upłynęła nam niezwykle przyjemnie, przy zimnym piwie i opowieściach Lowy. Nasz nowy gruziński przyjaciel wysiadł po jakimś czasie, żegnając się wylewnie, a my szczęśliwi i rozleniwieni o mały włos nie przegapiliśmy naszego przystanku. Na szczęście kierowca i inni pasażerowie, którzy byli świadkami toastów Lowy i naszych wspólnych okrzyków „gaumardżos”, poinformowali nas, że to chyba tu powinniśmy wysiąść. Wysiedliśmy więc, dokończyliśmy piwo na pobliskiej ławeczce i ruszyliśmy zwiedzać Mcchetę.





Mccheta była kiedyś stolicą Gruzji, czego zupełnie po niej nie widać. Stare miasto zostało zbudowane od nowa za olbrzymie pieniądze z UNESCO jest więc tak naprawdę młodsze od całej reszty miasta. Teraz znajdują się tam najdroższe mieszkania w okolicy i każdy bogaty Gruzin z Tbilisi chce się tam przeprowadzić. Jedynym rzeczywiście starym budynkiem jest kamienna katedra Sweti Cchoweli. Wyczytaliśmy w przewodniku, że na zachodniej części południowej elewacji katedry znajduje się swastyka, którą bardzo chciałam sfotografować ze względu na naszą misję. Po kilkukrotnym obejściu katedry dookoła, wspomagając się mapą, przewodnikiem i kompasem (co wzbudziło też zainteresowanie innych turystów) udało nam się odnaleźć ornament ze swastyk:


Bardzo z siebie zadowoleni, mieliśmy w planach powrót do Tbilisi, ale wstąpiliśmy jeszcze na chwilę po mapy do punktu informacji turystycznej. Tam zaczepił nas Gabriel, który przedstawił się jako historyk i etnograf i zaoferował, że zawiezie nas do pobliskiej katedry Dżwari. Ponieważ nie ma innej możliwości dotarcia tam, a widoki ze wzniesienia, na którym stoi klasztor są niesamowite, ruszyliśmy ochoczo za Gabrielem. Obwiózł nas on po okolicy, zahaczając jeszcze o żeński klasztor prawosławny Samtawro i opowiadając nam sporo o ich historii (po rosyjsku) przy gruzińskiej muzyce folkowej. Potem co prawda Gabriel zaoferował, że może zawieźć nas do Batumi w jeden dzień zwiedzając przy tym prawie całą Gruzję i nie chciał nas wypuścić z samochodu dopóki się nie zgodzimy, ale grzecznie powiedzieliśmy, że „my podumamy” i udaliśmy się w drogę powrotną do Tbilisi.


Na obiad obowiązkowo chinkali, tym razem w starym kinie, przerobionym na restaurację pamiętającą czasy sowieckie (i absolutnie w takim klimacie) w towarzystwie Karoliny i Mariusza, a także drugiej pary z Polski – Dagmary i Kuby. Te dwie pary poznały się na forum internetowym dotyczącym Gruzji i umówiły (razem z trzecią parą, która miała dojechać następnego dnia) na wspólne zwiedzanie tego kraju wynajętym samochodem. Samochód, który zaproponował im gruziński pośrednik wyglądał tak (rysunek poglądowy autorstwa pośrednika):


Po obiedzie (w międzyczasie padł pomysł, żebyśmy razem pojechali następnego dnia zobaczyć jeden z kaukaskich pięciotysięczników), sjeście w hotelu (podczas której uruchomiliśmy siatkę tbiliskich pośredników, aby znaleźć dwa samochody, które nas na ten Kaukaz zawiozą) i kolejnym obiedzie, czyli gdzieś w okolicach 22.30, postanowiliśmy wybrać się na górę Mctaminda, żeby zobaczyć z bliska wieżę telewizyjną, którą w nocy widać z każdego zakątka Tbilisi. Myśleliśmy, że to blisko. Autobus jednak jechał i jechał, wspinając się coraz wyżej po krętej drodze, a gdy dojechaliśmy, okazało się, że ostatni autobus powrotny mamy za 20 minut. Zatem sprintem do wieży. A tu niespodzianka – na górze jest park rozrywki (nieczynny już o tej porze), wpadliśmy więc w labirynt uliczek, otoczonych makabrycznymi, podświetlonymi złowrogo, ogromnymi figurkami z bajek. Po przedarciu się przez tą groteskowo-horrorowatą scenerię dotarliśmy do wieży, skąd roztaczał się niesamowity widok na rozświetlone Tbilisi. Na autobus zdążyliśmy.




Po powrocie do centrum, udaliśmy się jeszcze do kantoru, wstępując po drodze do kiosku po piwo. Nie było dla nas zaskoczeniem, że znów ktoś nas tam zaczepił, słysząc, jak rozmawiamy między sobą po polsku. A zaczepiło nas dwóch Białorusinów. Od razu ucieszyli się, że jesteśmy ich sąsiadami i braćmi i zaczęli to ogłaszać wszystkim osobom obecnym w sklepie. Jeden z nich z dumą zaprezentował nam napis na koszulce: "Lepiej mieć brzuch od piwa niż garb od roboty" i śmiał się, że Poliaki w Gruzji addychajet a Bielarusini rabotajet. Okazało się, że pracują oni w Borjomi przy budowie wielkiego centrum handlowego dla córki szejka z Azerbejdżanu. Potem rozmowa zeszła na politykę i włączyli się do niej wszyscy Gruzini wypełniający ciasny kiosk. Każdy ponarzekał na swojego prezydenta, pośmialiśmy się, a sprzedawczyni powiedziała: Riebiata, przychodźcie częściej! i zaczęliśmy się żegnać. Białorusini chcieli nas koniecznie wyciągnąć na dalsze bratanie się, wiedzieliśmy jednak jak to może się skończyć, więc z bólem serca odmówiliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz