czwartek, 1 września 2011

kazbek

Pobudka o szóstej rano nie była łatwa. Szybki prysznic, kawa, zakupione poprzedniego dnia chaczapuri i ruszamy na spotkanie z Kaukazem. Nastawieni na przygody wychodzimy przed hostel, a tam... Łada i równie staro wyglądający Opel Asta Vauxhall (z kierownicą po prawej stronie). OK, przygoda przygodą, ale stan dróg w Gruzji jest koszmarny, a my mamy w końcu wjechać na ponad 2000 m n.p.m. Trzecia para, z którą mieliśmy jechać pomyliła daty odlotu, ale gdy załadowaliśmy się po trzy osoby do naszych wspaniałych środków transportu, byliśmy im nawet trochę wdzięczni za tą pomyłkę, bo dodatkowa osoba spowodowała by dramatyczny spadek (i tak już niskiego) komfortu podróży. Ruszyliśmy. Po pięciu minutach zatrzymaliśmy się. Na środku dużego skrzyżowania. Kierowca wyłączył silnik. Na nasze pytające spojrzenia odpowiedział, że wszystko jest w porządku, czekamy po prostu na drugi samochód, który musiał zatankować. Po chwili, trąbiąc przeraźliwie, minęła nas żółta łada i ruszyliśmy po raz drugi. Kierowcy w Gruzji jeżdżą w sposób szalony. Czytałam o tym wcześniej, nie spodziewałam się jednak aż takiego szaleństwa. Ich trzydziestoletnie, radzieckie auta osiągają niewiarygodne prędkości, pasów na drodze jest zawsze przynajmniej o jeden więcej niż tych narysowanych, wyprzedza się z każdej strony i w każdej sytuacji, nawet gdy wyprzedzany samochód ma włączony kierunkowskaz w lewo (co zresztą jest rzadkością, bo kierunkowskazów z reguły się nie używa). Najważniejszą częścią gruzińskiego samochodu jest klakson (pozostałe elementy mogą odpadać lub być popsute). Klakson służy do celów informacyjno-ostrzegawczych. Trąbimy zatem, gdy wyprzedzamy na trzeciego, przed ostrym zakrętem lub wzniesieniem i zupełnie nie widać, czy coś jedzie z naprzeciwka, trąbimy, gdy na drogę wychodzi człowiek, albo inne zwierzę, ale do ostatniej chwili nie zmieniamy toru jazdy, trąbimy też, gdy przejeżdżamy przez równorzędne skrzyżowanie, ani na chwilę nie zdejmując nogi z pedału gazu. Wiele samochodów w Gruzji ma kierownicę po prawej stronie – są prawdopodobnie tańsze – ale nikt się tym nie przejmuje. W ogóle mam wrażenie, że na gruzińskich drogach nikt się niczym nie przejmuje, włączając w to lokalną policję. Pomimo iż Irakli, który wiózł nas do miasteczka Kazbegi, jechał jak typowy gruziński kierowca, to robił to z taką pewnością i spokojem, że nawet udało mi się usnąć na chwilę na tylnym siedzeniu (co mi się rzadko zdarza, nawet gdy jeżdżę z kimś, kogo dobrze znam). Pozostałą część drogi spać już nie mogłam, bo widoki na gruzińskiej drodze wojennej były oszałamiające, a nasz dwudziestosiedmioletni Vauxhall przeraźliwie rzęził wspinając się na coraz wyższe wzniesienia. Irakli jednak z radością wyprzedzał kolejne samochody, ciesząc się tym bardziej, im lepszy samochód udało mu się wyminąć i pieszczotliwie zwracając się do swojego „super car”. Gdy wreszcie dojechaliśmy i wypakowaliśmy się z samochodów, Irakli wskazał nam palcem kilka chmur nad górami i powiedział – tam jest Kazbek. Postanowiliśmy poczekać, aż pięciotysięcznik zechce nam się objawić i poszliśmy na kawę do pobliskiej restauracji. Tam Irakli ukazał nam swoje prawdziwe oblicze – Gruzina o niesamowitym, absurdalnym poczuciu humoru, będącego duszą towarzystwa. Jest to postać trudna do opisania, ale na pewno długo jeszcze będziemy go wspominać. W restauracji wisiało zdjęcie Kazbeka (nawet aktualne, z 2011 roku), które postanowiłam sfotografować, w razie gdyby nie udało nam się zobaczyć go na żywo:


Potem Irakli załatwił nam sześcioosobowe Pajero z kierowcą o groźnym spojrzeniu, gdyż jak stwierdził, jego samochód musielibyśmy dalej wnosić.



Potwornie poobijani i wytrząśnięci dotarliśmy na wzgórze Tziminala, gdzie znajduje się kościół Tsminda Sameba. Jedyną atrakcją w tym miejscu jest dobry widok na pięciotysięcznik, a także malutka kamienna cerkiew, z którą wiąże się legenda, że gdy dotknie się jej ściany i wypowie życzenie, to, jak można się domyślać, życzenie się spełni. Do cerkwi weszliśmy dosłownie na moment, bo w środku odbywała się jakaś uroczystość (tego dnia było akurat święto Mariamoba), było niesamowicie duszno i pachniało stopionym woskiem. Ściany chcąc nie chcąc musiałam się złapać, żeby nie zostać stratowana przez nadciągający tłum, więc, co tam, pomyślałam i życzenie. Na zewnątrz wszyscy robili sobie zdjęcia z jakąś górą, ale wydało mi się podejrzane, żeby to właśnie miał być Kazbek. Odwróciliśmy się zatem, ale z drugiej strony tylko chmury. Lecz nagle, wśród westchnień i okrzyków zachwyconych turystów, zobaczyliśmy, że odsłania nam się kawalątek zaśnieżonego szczytu. Potem kolejny. Zrobiliśmy dużo zdjęć, z myślą, że posklejamy je potem jakoś w photoshopie i udaliśmy się z powrotem na dół.


Z dołu Kazbek był już widoczny prawie w całej swojej okazałości i był to widok naprawdę nie do opisania. Irakli powiedział, że mamy ogromne szczęście, bo góra rzadko pokazuje się turystom. Ja tam myślę jednak, że to kościół zadziałał, bo w chwili gdy wpadłam na jego ścianę, jedynym życzeniem, które przyszło mi do głowy była chęć zobaczenia pięciotysięcznika.


Potem jeszcze szybkie chinkali i chaczapuri z domowym winem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zastanawialiśmy się wcześniej, czy kierowcy uraczyli się jakimś wysokoprocentowym trunkiem podczas naszej wycieczki na Tziminalę, jednak Irakli zdecydowanie zaprzeczył, zaklinając się, że Gruzini nie piją za kierownicą (czytaliśmy coś zupełnie innego), bo gdy złapie ich policja natychmiast tracą prawo jazdy (podczas dotychczasowego pobytu w Gruzji nie zauważyliśmy ani jednego policjanta kontrolującego kierowców). Jego słowa były jednak podejrzane, bo Irakli w drodze powrotnej wykazywał niesamowitą energię i cięty dowcip, ciągle wymyślał wierszyki i gry słowne w stylu "Marzan Tarzan", "iportant-ipotent" i wybuchał śmiechem na słowo "czwartek", twierdząc, że to najśmieszniejszy wyraz, jaki kiedykolwiek słyszał. Drugi kierowca, też był nadzwyczaj rozmowny, zamienił z pasażerami jakieś trzy zdania, w tym zapytał, czy Matka Boska była Polką i czy mamy w Polsce świętego Mikołaja.



Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze w wielu punktach widokowych, aby zrobić zdjęcia, jednak nie liczcie na to, że chociaż w części oddadzą one to, co zobaczyliśmy. Musicie tu po prostu przyjechać.





Ponieważ następnego dnia każdy miał pojechać w swoją stronę (Karolina, Dagmara, Mariusz i Kuba do Kachetii, a my nie wiadomo gdzie), postanowiliśmy zorganizować sobie pożegnalną suprę. Poszliśmy do knajpy, w której siedzieli sami Gruzini, a na naszym stole znalazły się między innymi mcwadi (szaszłyki z wieprzowiny i z baraniny), lobio (potrawa z fasoli z dużą ilością kolendry), marynowane kwiaty jonjoli, pchali (szpinak z liśćmi buraków, pastą orzechową i granatem), chleb szoti, ser, adżaruli z cielęciną i ziemniakami, sałatka z pomidorów i ogórków z orzechami, sos tkemali (śliwkowy) i ostry adżar. A do tego obowiązkowo dzban wina. Kuba był naszym tamadą i dzielnie wznosił długie toasty. Chyba nawet Gruzini patrzyli na nas z uznaniem, a kelnerki krzątały się dookoła donosząc nowe rzeczy i zabierając puste talerze.




Po tak wystawnej kolacji, zasiadłyśmy z Anką na tarasie w hostelu obmyślając dalszą trasę naszej podróży. Chciałyśmy dostać się gdzieś w pobliże granicy Azerbejdżanu, bo musiałyśmy przeczekać jeden dzień do czasu, aż nasza wiza będzie ważna. Pierwszym planem było Gori (ojczyzna Stalina) i pobliskie skalne miasto (trochę nie w tą stronę co Azerbejdżan, ale niedaleko od Tbilisi). Jednak po jeszcze jednym piwku i kilku godzinach dyskusji z kolejnymi osobami, które przychodziły i odchodziły, zdecydowałyśmy się na podróż do Parku Narodowego Lagodekhi pod granicą z Azerbejdżanem, licząc na to, że jakoś się przez nią przedostaniemy (pomimo sprzecznych opinii znawców tematu).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz