piątek, 26 sierpnia 2011

tbilisi

Gdy wychodzimy gdzieś razem z domu, wtedy najczęściej pojawiają się jakieś anomalie atmosferyczne – burze piaskowe, tsunami, gradobicia.. Tym razem nie jest inaczej. Gruzja, w której podobno latem panują zwykle upały nie do wytrzymania (40 stopni w cieniu i suche powietrze), powitała nas deszczem i temperaturą ponad dwukrotnie niższą. Ale zacznijmy od początku. Wylądowałyśmy na lotnisku w Tbilisi o godzinie 3.30 lokalnego czasu (GMT +2), niesamowicie śpiące i marzyłyśmy tylko o tym, żeby położyć się do łóżka. No dobra, ja marzyłam jeszcze o papierosie i to nas zgubiło (zaczynam powoli wierzyć w to, co mówi się o szkodliwości palenia). Gdy tylko odebrałyśmy bagaż – na szczęście doleciał razem z nami do Tbilisi, z czym wiążę się jeszcze jedna historia, ale o tym innym razem – wyszłyśmy zatem przed lotnisko. Noc była ciepła i przyjemna, pierwszy papieros po tylu godzinach smakował wyśmienicie, a po kilkunastu minutach zapragnęłyśmy wrócić na lotnisko, aby dowiedzieć się, skąd odjeżdża pociąg do centrum miasta i usiąść gdzieś, żeby na niego poczekać (wiedziałyśmy, że pierwszy pociąg odjeżdża dopiero około 6 rano). I tu pojawił się problem. Drzwi, przez które wyszłyśmy z lotniska, za nic w świecie nie chciały otworzyć się w drugą stronę, a żeby wejść innymi drzwiami, musiałybyśmy znów przechodzić odprawę paszportową i prześwietlać bagaże. Znalazłyśmy się zatem same, wśród sporej grupy Gruzinów płci męskiej, palących zawzięcie papierosy i przyglądających nam się z zainteresowaniem. Zupełnie bez sensu, zaczęłyśmy chodzić w tą i z powrotem i zastanawiać się, co dalej ze sobą zrobić. Nagle jeden z Gruzinów wyrzucił papierosa i zaproponował, że zawiezie nas do centrum swoją „partizant taksi”. Za 20 lari. W portfelu miałyśmy 10 lari, bo po co wymieniać dużo pieniędzy na lotnisku po beznadziejnych kursach, ale w żadnym języku nie umiałyśmy tego wytłumaczyć Panu Gruzinowi. Pan Gruzin się zawziął, że musi nas zawieźć, my się zawzięłyśmy, że musimy znaleźć dworzec kolejowy i tak byśmy się spierali (każdy w swoim języku) jeszcze pewnie dosyć długo, gdyby nie interwencja pewnej pary. Parę stanowiła Gruzinka, mówiąca (co oczywiste) po gruzińsku oraz po niemiecku, lecz nie znająca ani słowa po angielsku, oraz Niemiec mówiący (rzecz jasna) po niemiecku i po angielsku. Konwersacja zatem wyglądała tak: my (po angielsku) powiedziałyśmy Niemcowi, że chcemy znaleźć dworzec i dostać się pociągiem do centrum miasta. Niemiec przekazał to mniej lub bardziej dokładnie (po niemiecku) Gruzince, a Gruzinka (po gruzińsku) naszemu taksówkarzowi. Taksówkarz bardzo długo coś mówił i drogą odwrotną do powyższej dowiedziałyśmy się, że pociąg odjeżdża dopiero o 7 rano (za 3 godziny!) oraz, że (to już informacja nie od taksówkarza, a od Gruzinki) cena 20 lari za kurs do centrum nie jest wygórowana. Pożegnałyśmy się zatem z międzynarodową parą i uspokojone ruszyłyśmy za naszym kierowcą. Jego wspaniała Łada stała w miejscu, w którym (jak wyjaśnił jej właściciel) parkowanie jest bezpłatne – czyli tam, gdzie jest zakaz parkowania. Gruzin dowiózł nas bezpiecznie do hostelu (chociaż całą drogę jechał dwoma pasami naraz i o mało nie potrącił kilku pieszych, przechodzących przez środek ulicy) rozmawiając bez przerwy po rosyjsku z kobietą siedzącą w fotelu pasażera (zupełnie nie wiemy kim była i skąd się tam wzięła) o tym, jak upił się czaczą i namawiając ją, żeby skoczyła z nim teraz na drinka. Hostel okazał się niesamowitym miejscem w stylu squatu:


Po kolejnych kilku przygodach związanych z rezerwowaniem pokoju i natknięciem się w nim na śpiącego „szefa” (który później okazał się być Polakiem), postanowiłyśmy powłóczyć się jeszcze trochę po pogrążonej we śnie Tbilisi. Miasto nocą jest piękne – puste i rozświetlone, a przede wszystkim otoczone ze wszystkich stron niesamowitymi górami. Gdy nastał świt na miasto zaczęli powoli wychodzić mieszkańcy, przede wszystkim w postaci psów, które znalazły sobie wspaniałe miejsce wypoczynku na jednym z głównych placów Tbilisi (Placu Wolności):


My z kolei po nastaniu świtu, byłyśmy już tak nieprzytomne, że udałyśmy się prosto do łóżek (nie zważając na śpiącego nadal w tym samym pokoju szefa).

1 komentarz:

  1. o nieeee.... kocham takie przygody! do izraela jade z Wami, chyba ze nie pojade, bo bede gdzies indziej :)
    yeaaaah!

    OdpowiedzUsuń