niedziela, 28 sierpnia 2011

chinkali

Po krótkim, regenerującym śnie, wyruszyłyśmy na dalsze zwiedzanie miasta, które w naszym wykonaniu jest po prostu włóczeniem się bez celu, gubieniem i odnajdywaniem w najmniej spodziewanym momencie i odkrywaniem miejsc, nieopisanych w żadnym przewodniku. Tbilisi jest niesamowite i pełne kontrastów. Z jednej strony jest tu elegancka aleja Rustaveli, pełna drogich sklepów sprzedających zachodnie marki, są nowoczesne konstrukcje, takie jak świecący się jak choinka most – podpaska, jest dzielnica ekskluzywnych klubów. Z drugiej strony są rozpadające się budynki z prześlicznymi balkonami, targi, pełne owoców i papierosów sprzedawanych na sztuki, babuszki żebrzące na każdym rogu, śmierdzące moczem przejścia podziemne... Tbilisi jest zupełnie inne, niż wszystkie miasta, które widziałyśmy do tej pory. Tutaj wschód miesza się z zachodem, a północ z południem.






Nasze rozważania na temat miasta przerwało nagłe urwanie chmury. W jednym momencie lunął deszcz, zaskoczeni przechodnie zaczęli szukać schronienia w najbliższych bramach, a my w sandałkach i krótkich spodenkach podążyłyśmy za nimi. Przeskakując od bramy do sklepu z pamiątkami, dotarłyśmy w końcu na plac Republiki i postanowiłyśmy schować się przed deszczem w jakiejś knajpie. Padło na Chinkali Center. Ponieważ gruzińskie pierożki marzyły mi się już od kilku dni, to był to wybór idealny. Za równowartość 10 złotych zjadłyśmy niesamowitą ilość chinkali z jagnięciną, wołowiną z kolendrą, pietruszką i lubczykiem, z ziemniakami i grzybami i z serem, a do tego wypiłyśmy pół litra wina.



Kolejne urwanie chmury przeczekałyśmy w hostelu, a potem poszłyśmy na wino. Anka stwierdziła, że coś by przegryzła, więc do wina zamówiłyśmy MAŁE chaczapuri (gruziński chlebek wypełniony serem) i MAŁE lobiami (gruziński chlebek wypełniony fasolą). Małe chlebki okazały się jednak zbyt duże jak na nasze możliwości, więc, jak rodowite Gruzinki, zostawiłyśmy po sobie niedojedzone resztki. Natchnione kolejnym litrem wina, postanowiłyśmy zintegrować się z innymi mieszkańcami hostelu i zaprosić ich na prawdziwą gruzińską „suprę”. Ale do tego potrzebowałyśmy więcej wina. Zachęcone ceną w knajpie (około 9 zł za litr), udałyśmy się do najbliższego kiosku (kioski w Gruzji sprzedają głównie wódkę i inne alkohole). Niestety okazało się, że cena wina w kiosku znacznie przewyższa kwotę, którą zapłaciłyśmy w restauracji, udałyśmy się zatem na dalsze poszukiwania. W trakcie tych poszukiwań, zupełnie niespodziewanie, wystąpiło kolejne załamanie pogody, tak więc po kilku minutach byłyśmy już zupełnie mokre. Wszystkie sklepy w Tbilisi były już zamknięte, bezpańskie psy zaczęły wychodzić na ulicę i upatrywać w nas kandydatki na nowych właścicieli, a my nadal nie miałyśmy ani litra wina. Wreszcie, około jedenastej wieczorem, udało nam się znaleźć malutki otwarty sklepik, który zaoferował nam trzy litrowy baniaczek wina za około 20 zł. Uzbrojone w nasz nowy nabytek, ruszyłyśmy w drogę powrotną, pełną kałuż, wodospadów i innych przeszkód natury urbanistycznej, do naszego tymczasowego domu. W hostelu okazało się, że supra trwa w najlepsze, wzmacniana lokalną 70 procentową czaczą z pobliskiej piekarni. Większą część biesiadników stanowili Polacy, więc reszta wieczoru pozostaje dla nas tylko mglistym wspomnieniem. Co ważne, umówiłyśmy się następnego dnia na godzinę 9 rano na zwiedzanie pobliskiej cerkwi, a udałyśmy się spać w nieznanych okolicznościach.

1 komentarz: