poniedziałek, 29 sierpnia 2011

mccheta

Następnego dnia obudziłyśmy się o 11, czyli dwie godziny po terminie, na który umówiłyśmy się, żeby wyruszyć do Mcchety. Byłyśmy przekonane, że nasi kompani podróży już dawno wyruszyli bez nas, jednak ku naszej niezmiernej radości odnalazłyśmy ich w kuchni, w stanie podobnym do naszego. Chwilę później (po kawie/rumianku i pół miseczki płatków w ramach śniadania gwarantowanego przez hostel), byliśmy już razem z Karoliną i Mariuszem w drodze do metra. Po sprostaniu wszystkim wyzwaniom, przed którymi zostaliśmy postawieni, takim jak naładowanie kart do metra, zjechanie kilkadziesiąt metrów w dół po niesamowicie długich schodach ruchomych, odnalezienie pociągu, który jedzie w dobrym kierunku, opuszczenie go na prawidłowej stacji (przypominam, jak wygląda gruziński alfabet: პოლონეთი), przedarcie się przez tłum naganiaczy, próbujących zawieźć turystów, gdzie tylko chcą, za jak najwięcej lari, odnalezienie właściwej marszrutki i wreszcie zakupienie biletów, usadowiliśmy się wygodnie (no prawie wygodnie) na poczwórnym tylnym siedzeniu z nadzieją na drzemkę lub spokojną kontemplację widoków za oknem. Gdy powoli ruszaliśmy z dworca, zaczepił nas pewien młody Gruzin, pytając skąd jesteśmy, a usłyszawszy, że „iz Polszy”, uśmiechnął się szeroko i zapytał: „Lubicie piwo?”. Nieopatrznie odpowiedzieliśmy, że tak, oczywiście, wszyscy Polacy lubią piwo, bo Gruzin nawet nie doczekał do końca, szturchnął siedzącego obok kolegę, tamten niechętnie wstał, zatrzymał marszrutkę, wysiadł, a po chwili wrócił niosąc cztery lokalne piwa. I ruszyliśmy. Gruzin przedstawił nam się jako Lowa, i pierwsze co zrobił, to wzniósł za nas prawdziwy gruziński toast, wymieniając nasze imiona i mówiąc długo o przyjaźni, poznawaniu ludzi i zwiedzaniu Gruzji. Dalsza część podróży upłynęła nam niezwykle przyjemnie, przy zimnym piwie i opowieściach Lowy. Nasz nowy gruziński przyjaciel wysiadł po jakimś czasie, żegnając się wylewnie, a my szczęśliwi i rozleniwieni o mały włos nie przegapiliśmy naszego przystanku. Na szczęście kierowca i inni pasażerowie, którzy byli świadkami toastów Lowy i naszych wspólnych okrzyków „gaumardżos”, poinformowali nas, że to chyba tu powinniśmy wysiąść. Wysiedliśmy więc, dokończyliśmy piwo na pobliskiej ławeczce i ruszyliśmy zwiedzać Mcchetę.





Mccheta była kiedyś stolicą Gruzji, czego zupełnie po niej nie widać. Stare miasto zostało zbudowane od nowa za olbrzymie pieniądze z UNESCO jest więc tak naprawdę młodsze od całej reszty miasta. Teraz znajdują się tam najdroższe mieszkania w okolicy i każdy bogaty Gruzin z Tbilisi chce się tam przeprowadzić. Jedynym rzeczywiście starym budynkiem jest kamienna katedra Sweti Cchoweli. Wyczytaliśmy w przewodniku, że na zachodniej części południowej elewacji katedry znajduje się swastyka, którą bardzo chciałam sfotografować ze względu na naszą misję. Po kilkukrotnym obejściu katedry dookoła, wspomagając się mapą, przewodnikiem i kompasem (co wzbudziło też zainteresowanie innych turystów) udało nam się odnaleźć ornament ze swastyk:


Bardzo z siebie zadowoleni, mieliśmy w planach powrót do Tbilisi, ale wstąpiliśmy jeszcze na chwilę po mapy do punktu informacji turystycznej. Tam zaczepił nas Gabriel, który przedstawił się jako historyk i etnograf i zaoferował, że zawiezie nas do pobliskiej katedry Dżwari. Ponieważ nie ma innej możliwości dotarcia tam, a widoki ze wzniesienia, na którym stoi klasztor są niesamowite, ruszyliśmy ochoczo za Gabrielem. Obwiózł nas on po okolicy, zahaczając jeszcze o żeński klasztor prawosławny Samtawro i opowiadając nam sporo o ich historii (po rosyjsku) przy gruzińskiej muzyce folkowej. Potem co prawda Gabriel zaoferował, że może zawieźć nas do Batumi w jeden dzień zwiedzając przy tym prawie całą Gruzję i nie chciał nas wypuścić z samochodu dopóki się nie zgodzimy, ale grzecznie powiedzieliśmy, że „my podumamy” i udaliśmy się w drogę powrotną do Tbilisi.


Na obiad obowiązkowo chinkali, tym razem w starym kinie, przerobionym na restaurację pamiętającą czasy sowieckie (i absolutnie w takim klimacie) w towarzystwie Karoliny i Mariusza, a także drugiej pary z Polski – Dagmary i Kuby. Te dwie pary poznały się na forum internetowym dotyczącym Gruzji i umówiły (razem z trzecią parą, która miała dojechać następnego dnia) na wspólne zwiedzanie tego kraju wynajętym samochodem. Samochód, który zaproponował im gruziński pośrednik wyglądał tak (rysunek poglądowy autorstwa pośrednika):


Po obiedzie (w międzyczasie padł pomysł, żebyśmy razem pojechali następnego dnia zobaczyć jeden z kaukaskich pięciotysięczników), sjeście w hotelu (podczas której uruchomiliśmy siatkę tbiliskich pośredników, aby znaleźć dwa samochody, które nas na ten Kaukaz zawiozą) i kolejnym obiedzie, czyli gdzieś w okolicach 22.30, postanowiliśmy wybrać się na górę Mctaminda, żeby zobaczyć z bliska wieżę telewizyjną, którą w nocy widać z każdego zakątka Tbilisi. Myśleliśmy, że to blisko. Autobus jednak jechał i jechał, wspinając się coraz wyżej po krętej drodze, a gdy dojechaliśmy, okazało się, że ostatni autobus powrotny mamy za 20 minut. Zatem sprintem do wieży. A tu niespodzianka – na górze jest park rozrywki (nieczynny już o tej porze), wpadliśmy więc w labirynt uliczek, otoczonych makabrycznymi, podświetlonymi złowrogo, ogromnymi figurkami z bajek. Po przedarciu się przez tą groteskowo-horrorowatą scenerię dotarliśmy do wieży, skąd roztaczał się niesamowity widok na rozświetlone Tbilisi. Na autobus zdążyliśmy.




Po powrocie do centrum, udaliśmy się jeszcze do kantoru, wstępując po drodze do kiosku po piwo. Nie było dla nas zaskoczeniem, że znów ktoś nas tam zaczepił, słysząc, jak rozmawiamy między sobą po polsku. A zaczepiło nas dwóch Białorusinów. Od razu ucieszyli się, że jesteśmy ich sąsiadami i braćmi i zaczęli to ogłaszać wszystkim osobom obecnym w sklepie. Jeden z nich z dumą zaprezentował nam napis na koszulce: "Lepiej mieć brzuch od piwa niż garb od roboty" i śmiał się, że Poliaki w Gruzji addychajet a Bielarusini rabotajet. Okazało się, że pracują oni w Borjomi przy budowie wielkiego centrum handlowego dla córki szejka z Azerbejdżanu. Potem rozmowa zeszła na politykę i włączyli się do niej wszyscy Gruzini wypełniający ciasny kiosk. Każdy ponarzekał na swojego prezydenta, pośmialiśmy się, a sprzedawczyni powiedziała: Riebiata, przychodźcie częściej! i zaczęliśmy się żegnać. Białorusini chcieli nas koniecznie wyciągnąć na dalsze bratanie się, wiedzieliśmy jednak jak to może się skończyć, więc z bólem serca odmówiliśmy.

niedziela, 28 sierpnia 2011

chinkali

Po krótkim, regenerującym śnie, wyruszyłyśmy na dalsze zwiedzanie miasta, które w naszym wykonaniu jest po prostu włóczeniem się bez celu, gubieniem i odnajdywaniem w najmniej spodziewanym momencie i odkrywaniem miejsc, nieopisanych w żadnym przewodniku. Tbilisi jest niesamowite i pełne kontrastów. Z jednej strony jest tu elegancka aleja Rustaveli, pełna drogich sklepów sprzedających zachodnie marki, są nowoczesne konstrukcje, takie jak świecący się jak choinka most – podpaska, jest dzielnica ekskluzywnych klubów. Z drugiej strony są rozpadające się budynki z prześlicznymi balkonami, targi, pełne owoców i papierosów sprzedawanych na sztuki, babuszki żebrzące na każdym rogu, śmierdzące moczem przejścia podziemne... Tbilisi jest zupełnie inne, niż wszystkie miasta, które widziałyśmy do tej pory. Tutaj wschód miesza się z zachodem, a północ z południem.






Nasze rozważania na temat miasta przerwało nagłe urwanie chmury. W jednym momencie lunął deszcz, zaskoczeni przechodnie zaczęli szukać schronienia w najbliższych bramach, a my w sandałkach i krótkich spodenkach podążyłyśmy za nimi. Przeskakując od bramy do sklepu z pamiątkami, dotarłyśmy w końcu na plac Republiki i postanowiłyśmy schować się przed deszczem w jakiejś knajpie. Padło na Chinkali Center. Ponieważ gruzińskie pierożki marzyły mi się już od kilku dni, to był to wybór idealny. Za równowartość 10 złotych zjadłyśmy niesamowitą ilość chinkali z jagnięciną, wołowiną z kolendrą, pietruszką i lubczykiem, z ziemniakami i grzybami i z serem, a do tego wypiłyśmy pół litra wina.



Kolejne urwanie chmury przeczekałyśmy w hostelu, a potem poszłyśmy na wino. Anka stwierdziła, że coś by przegryzła, więc do wina zamówiłyśmy MAŁE chaczapuri (gruziński chlebek wypełniony serem) i MAŁE lobiami (gruziński chlebek wypełniony fasolą). Małe chlebki okazały się jednak zbyt duże jak na nasze możliwości, więc, jak rodowite Gruzinki, zostawiłyśmy po sobie niedojedzone resztki. Natchnione kolejnym litrem wina, postanowiłyśmy zintegrować się z innymi mieszkańcami hostelu i zaprosić ich na prawdziwą gruzińską „suprę”. Ale do tego potrzebowałyśmy więcej wina. Zachęcone ceną w knajpie (około 9 zł za litr), udałyśmy się do najbliższego kiosku (kioski w Gruzji sprzedają głównie wódkę i inne alkohole). Niestety okazało się, że cena wina w kiosku znacznie przewyższa kwotę, którą zapłaciłyśmy w restauracji, udałyśmy się zatem na dalsze poszukiwania. W trakcie tych poszukiwań, zupełnie niespodziewanie, wystąpiło kolejne załamanie pogody, tak więc po kilku minutach byłyśmy już zupełnie mokre. Wszystkie sklepy w Tbilisi były już zamknięte, bezpańskie psy zaczęły wychodzić na ulicę i upatrywać w nas kandydatki na nowych właścicieli, a my nadal nie miałyśmy ani litra wina. Wreszcie, około jedenastej wieczorem, udało nam się znaleźć malutki otwarty sklepik, który zaoferował nam trzy litrowy baniaczek wina za około 20 zł. Uzbrojone w nasz nowy nabytek, ruszyłyśmy w drogę powrotną, pełną kałuż, wodospadów i innych przeszkód natury urbanistycznej, do naszego tymczasowego domu. W hostelu okazało się, że supra trwa w najlepsze, wzmacniana lokalną 70 procentową czaczą z pobliskiej piekarni. Większą część biesiadników stanowili Polacy, więc reszta wieczoru pozostaje dla nas tylko mglistym wspomnieniem. Co ważne, umówiłyśmy się następnego dnia na godzinę 9 rano na zwiedzanie pobliskiej cerkwi, a udałyśmy się spać w nieznanych okolicznościach.

piątek, 26 sierpnia 2011

tbilisi

Gdy wychodzimy gdzieś razem z domu, wtedy najczęściej pojawiają się jakieś anomalie atmosferyczne – burze piaskowe, tsunami, gradobicia.. Tym razem nie jest inaczej. Gruzja, w której podobno latem panują zwykle upały nie do wytrzymania (40 stopni w cieniu i suche powietrze), powitała nas deszczem i temperaturą ponad dwukrotnie niższą. Ale zacznijmy od początku. Wylądowałyśmy na lotnisku w Tbilisi o godzinie 3.30 lokalnego czasu (GMT +2), niesamowicie śpiące i marzyłyśmy tylko o tym, żeby położyć się do łóżka. No dobra, ja marzyłam jeszcze o papierosie i to nas zgubiło (zaczynam powoli wierzyć w to, co mówi się o szkodliwości palenia). Gdy tylko odebrałyśmy bagaż – na szczęście doleciał razem z nami do Tbilisi, z czym wiążę się jeszcze jedna historia, ale o tym innym razem – wyszłyśmy zatem przed lotnisko. Noc była ciepła i przyjemna, pierwszy papieros po tylu godzinach smakował wyśmienicie, a po kilkunastu minutach zapragnęłyśmy wrócić na lotnisko, aby dowiedzieć się, skąd odjeżdża pociąg do centrum miasta i usiąść gdzieś, żeby na niego poczekać (wiedziałyśmy, że pierwszy pociąg odjeżdża dopiero około 6 rano). I tu pojawił się problem. Drzwi, przez które wyszłyśmy z lotniska, za nic w świecie nie chciały otworzyć się w drugą stronę, a żeby wejść innymi drzwiami, musiałybyśmy znów przechodzić odprawę paszportową i prześwietlać bagaże. Znalazłyśmy się zatem same, wśród sporej grupy Gruzinów płci męskiej, palących zawzięcie papierosy i przyglądających nam się z zainteresowaniem. Zupełnie bez sensu, zaczęłyśmy chodzić w tą i z powrotem i zastanawiać się, co dalej ze sobą zrobić. Nagle jeden z Gruzinów wyrzucił papierosa i zaproponował, że zawiezie nas do centrum swoją „partizant taksi”. Za 20 lari. W portfelu miałyśmy 10 lari, bo po co wymieniać dużo pieniędzy na lotnisku po beznadziejnych kursach, ale w żadnym języku nie umiałyśmy tego wytłumaczyć Panu Gruzinowi. Pan Gruzin się zawziął, że musi nas zawieźć, my się zawzięłyśmy, że musimy znaleźć dworzec kolejowy i tak byśmy się spierali (każdy w swoim języku) jeszcze pewnie dosyć długo, gdyby nie interwencja pewnej pary. Parę stanowiła Gruzinka, mówiąca (co oczywiste) po gruzińsku oraz po niemiecku, lecz nie znająca ani słowa po angielsku, oraz Niemiec mówiący (rzecz jasna) po niemiecku i po angielsku. Konwersacja zatem wyglądała tak: my (po angielsku) powiedziałyśmy Niemcowi, że chcemy znaleźć dworzec i dostać się pociągiem do centrum miasta. Niemiec przekazał to mniej lub bardziej dokładnie (po niemiecku) Gruzince, a Gruzinka (po gruzińsku) naszemu taksówkarzowi. Taksówkarz bardzo długo coś mówił i drogą odwrotną do powyższej dowiedziałyśmy się, że pociąg odjeżdża dopiero o 7 rano (za 3 godziny!) oraz, że (to już informacja nie od taksówkarza, a od Gruzinki) cena 20 lari za kurs do centrum nie jest wygórowana. Pożegnałyśmy się zatem z międzynarodową parą i uspokojone ruszyłyśmy za naszym kierowcą. Jego wspaniała Łada stała w miejscu, w którym (jak wyjaśnił jej właściciel) parkowanie jest bezpłatne – czyli tam, gdzie jest zakaz parkowania. Gruzin dowiózł nas bezpiecznie do hostelu (chociaż całą drogę jechał dwoma pasami naraz i o mało nie potrącił kilku pieszych, przechodzących przez środek ulicy) rozmawiając bez przerwy po rosyjsku z kobietą siedzącą w fotelu pasażera (zupełnie nie wiemy kim była i skąd się tam wzięła) o tym, jak upił się czaczą i namawiając ją, żeby skoczyła z nim teraz na drinka. Hostel okazał się niesamowitym miejscem w stylu squatu:


Po kolejnych kilku przygodach związanych z rezerwowaniem pokoju i natknięciem się w nim na śpiącego „szefa” (który później okazał się być Polakiem), postanowiłyśmy powłóczyć się jeszcze trochę po pogrążonej we śnie Tbilisi. Miasto nocą jest piękne – puste i rozświetlone, a przede wszystkim otoczone ze wszystkich stron niesamowitymi górami. Gdy nastał świt na miasto zaczęli powoli wychodzić mieszkańcy, przede wszystkim w postaci psów, które znalazły sobie wspaniałe miejsce wypoczynku na jednym z głównych placów Tbilisi (Placu Wolności):


My z kolei po nastaniu świtu, byłyśmy już tak nieprzytomne, że udałyśmy się prosto do łóżek (nie zważając na śpiącego nadal w tym samym pokoju szefa).

czwartek, 25 sierpnia 2011

sleeping in airports

Ryga. 23.14. Aby dotrzeć na wschód, trzeba najpierw udać się na północ. To taka wschodnia mądrość na dziś. Nastrój mamy refleksyjny, jest cicho i spokojnie, żadnych przygód jak do tej pory. No prawie żadnych. Przynajmniej nic takiego, o czym można by opowiadać wnukom. Tylko te toalety na lotnisku się tak chytrze chowają... i palić nie można.. lecimy dalej.









BT 0464 WAW → RIX; BT 0724 RIX → TBS

No to chyba wszystko mamy, jeśli nie mamy to kupimy, a jeśli nie kupimy to nam wyślijcie! Jesteśmy co prawda trochę zmęczone po wczorajszych pożegnaniach, ale od 7 rano nie możemy przestać się cieszyć na myśl, że już jutro zjemy wspaniałe gruzińskie śniadanie. Dzisiejszy dzień nie należał do łatwych, bo wszystko, co było nam potrzebne na wyjazd nagle zaginęło w tajemniczych okolicznościach, okazało się być brudnym lub nienaładowanym, albo po prostu nigdy tego nie posiadałyśmy i na śmierć zapomniałyśmy kupić. Ja zatem musiałam odwiedzić złote tarasy, wywrócić do góry nogami całe mieszkanie, uprać znalezione przy tym ubrania, znów iść do złotych tarasów po to, czego nie znalazłam, znów przetrząsnąć mieszkanie w nadziei, że znajdę to, czego nie kupiłam itd. Anka tymczasem krążyła między naszym mieszkaniem, kantorami, pracą, którą nagle zapragnęła odwiedzić, piwnicą, domem, drugim domem itp. Swoje działania koordynowałyśmy przez telefon, na bieżąco dzieląc się ze sobą informacjami typu: „ten plecak jest zdecydowanie za mały”, „zgubiłam czołówkę”, „jedźmy już”, „znalazłam śpiwór”, „zabierz to, o czym ja zapomniałam”. Wreszcie się udało. Teraz jeszcze pożegnalne obiady z rodzinami (w moim przypadku to hamburgery w wykonaniu Natki), dobry humor w kieszeń i wyruszamy!

środa, 24 sierpnia 2011

wizy

Właśnie odebrałyśmy paszporty z nowiutkimi, ślicznymi (i potwornie drogimi) wizami do Azerbejdżanu:


Jest to nasz pierwszy sukces, bo załatwianie tych wiz było nie lada wyzwaniem. Wymagało koczowania pod ambasadą, niebotycznych łapówek, wypicia litrów wódki i przespania się... no dobra, wcale nie. Ale łatwo nie było. Na stronie ambasady Azerbejdżanu w Polsce widnieje informacja, że wizy można załatwić wyłącznie przez biuro turystyczne. Przepisy dotyczące wydawania wiz zmieniły się w czerwcu tego roku, więc wiedza internautów, podróżników, przewodników i innych źródeł na ten temat była z reguły nieaktualna. Dzielna Anka wydzwaniała i pisała do pań z ambasady, uzyskując za każdym razem inną odpowiedź – raz, że wizy można załatwiać „po staremu” (wystarczy zaproszenie lub jakaś rezerwacja w hotelu), innym razem, że absolutnie nie przyjmują podań od indywidualnych turystów, lub cokolwiek pomiędzy. No i w końcu, na niecałe 3 tygodnie przed wyjazdem, gdy byłyśmy już skłonne zrezygnować z wizyty w mieście Cezarego Baryki i jego szklanych domów (jedyną pewną i powtarzaną wszędzie informacją, było to, że nie ma szans załatwić wizy na granicy Azerbejdżanu), znalazłyśmy Uzbeka! Ponieważ Uzbek był przeuroczy i niesamowicie przystojny, wybaczyłam mu fakt, iż spóźnił się na spotkanie ze mną ponad pół godziny (za każdym razem, gdy do niego dzwoniłam, mówił że będzie za 5 minut) i nie znając nawet jego nazwiska, ochoczo oddałam mu nasze paszporty, zdjęcia, ksera dokumentów, a nawet chciałam mu z góry za wszystko zapłacić. Dopiero gdy zniknął mi z pola widzenia, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem do Polski nie trafią za jakiś czas uchodźcy z Uzbekistanu o znajomo brzmiących nazwiskach i czy na dzień przed wylotem w naszą wielką podróż nie okaże się, że jesteśmy pozbawione paszportów. Uzbek okazał się jednak równie uczciwy, co przystojny, więc nasz jutrzejszy wylot pozostaje aktualny. A ja już zaczynam planować przyszłoroczną podróż do Azji Centralnej w celach matrymonialnych.

niedziela, 21 sierpnia 2011

misja

W dniu dzisiejszym nasz wyjazd nabrał nowego znaczenia, dostałyśmy MISJĘ! Naszym zadaniem jest odnalezienie w Armenii starych (ale takich naprawdę, naprawdę starych) rytów naskalnych. Co więcej, ryty mają przypominać swastykę, i wyglądać mniej więcej tak:

Jeżeli w dodatku uda nam się znaleźć najstarszą swastykę na świecie (tej akurat nie pokażę, bo nie chcę, żeby ktoś odkrył ją pierwszy), to staniemy się natychmiast sławne i bogate. Marcin, ekspert od swastyk, który zlecił nam tę misję, opowiedział mi dziś i pokazał wiele niesamowitych rzeczy z historii tego symbolu. Ponieważ moja wiedza historyczna ogranicza się z grubsza do znajomości dat 1410 oraz 1983, nie będę nawet próbować przybliżać Wam tych informacji (Marcin obiecał, że opowie nam więcej na ten temat podczas Wieczorków Naukowych). Misja zapowiada się jednak ciekawie, a zarazem na pewno pełna jest niebezpieczeństw (w końcu wiemy doskonale, jakie przygody miał zawsze Indiana Jones), więc oczywiście się jej podejmujemy.

czwartek, 18 sierpnia 2011

początek

Wszystko zaczęło się od niewinnego pytania „to gdzie jedziemy na wakacje?” Pytanie padło oczywiście w momencie, w jakim rozpoczynają się wszystkie nasze przygody, czyli przy otwieraniu kolejnej butelki wina lub piwa. Odpowiedź padła szybko i była nadspodziewanie zgodna: „na wschód!” Kilka godzin (oraz butelek piwa lub wina) później, miałyśmy już znalezione bilety do Tbilisi, opracowaną trasę wyjazdu, przewodniki zakupione na allego i w zasadzie byłyśmy w pełni gotowe do drogi. Kolejny dzień, poza trudnościami ze wstawaniem z łóżka, przyniósł weryfikację naszych planów. Z trasy wyjazdu musiałyśmy wykreślić kilka miejsc, które wybrałyśmy głównie ze względu na pięknie brzmiące nazwy, Górski Karabach (tam się biją), Nachiczewańską Republikę Autonomiczną (niby już się nie biją, ale jedyny legalny sposób, w jaki można się tam dostać to samolot z Azerbejdżanu, reszta granic – zamknięta), Turkmenistan (marzył nam się rejs po Morzu Kaspijskim, ale niekoniecznie na statku handlowym, który płynie całą dobę, a na podróż zdarza się czekać nawet kilka dni, które trzeba spędzić w porcie, bo mogą odpłynąć bez ciebie). Na liście pozostała Gruzja, Armenia i Azerbejdżan. No i Krym w drodze powrotnej, która nie została do końca zaplanowana. Po przestudiowaniu przewodników, co nastąpiło w przeciągu kolejnych kilku dni, okazało się, że to i tak całkiem sporo jak na przewidziane przez nas trzy tygodnie urlopu. Następne dwa miesiące to okres stagnacji, zdarzało nam się zapominać o tym, że w ogóle gdzieś się wybieramy. No i za tydzień od dziś lecimy, nie mając jeszcze wiz do Azerbejdżanu (paszporty odbieramy z ambasady na dzień przed odlotem), wykupionych biletów na bagaż, map, żadnego sprecyzowanego planu podróży, ale to w końcu ma być przygoda! Trzymajcie kciuki, żeby nic nam się nie stało, bo ja już mam wizję tego, że zapijemy się w jakiejś gruzińskiej winnicy, trafimy przypadkiem do Osetii Południowej lub na granicę turecko-armeńską, gdzie strzelają do ludzi (gdy patrzę na alfabet gruziński i ormiański, to jestem przekonana, że wsiądziemy kiedyś do marszrutki, która jedzie w zupełnie inną stronę niż byśmy chciały) albo zostaniemy żonami szejka z Azerbejdżanu. Jeżeli więc do 21 września nie zameldujemy się, że wróciłyśmy, zgłoście proszę nasze zaginięcie do najbliższego konsulatu. A postaramy się meldować jak najczęściej i relacjonować na bieżąco nasze przygody na wschodzie.

c.d.n. (უნდა გაგრძელდეს, շարունակելի, продолжение следует, ardı var)