wtorek, 6 września 2011

sighnaghi

Następnego dnia wstałyśmy (w miarę) wcześnie, spakowałyśmy się i po dość nieprzyjemnej sytuacji z właścicielami hostelu (niestety nie możemy nikomu polecić tego miejsca, mimo że poznałyśmy tam wspaniałych ludzi, a sam budynek ma ogromny potencjał), wyruszyłyśmy na miasto w celu załatwienia ostatnich ważnych spraw w stolicy. Najpierw karta telefoniczna. Udałyśmy się do lokalnego operatora Geocell gdzie przy odrobinie zamieszania (wszystkie starsze panie wpychały się przed nas, bo zupełnie nie mogły zrozumieć do czego służy automat wydający numerki) zostałyśmy posiadaczkami nowego gruzińskiego numeru z promocyjna taryfą ok. 1,30 zł za minutę rozmowy z zagranicą i (UWAGA) 2 grosze!!! za smsa do kogokolwiek na świecie. Zadowolone, smsując bez przerwy i wstępując po drodze po idealnie podrobione oryginalne Ray Bany made in Italy za niecałe 20 zł:


postanowiłyśmy wybrać się jeszcze na targ, który widziałyśmy poprzedniego dnia z samochodu żeby kupić jakieś pamiątki (i może kartki pocztowe, których nie udało nam się wcześniej nigdzie znaleźć). Główną ulicę Rustaveli przechodzi się dzięki jednemu z licznych przejść podziemnych, a przekroczenie jej „górą” graniczy z cudem (patrz wątek o kierowcach gruzińskich w poprzednim poście). Aby dostać się na targ musiałyśmy przekroczyć czteropasmową ulicę (coś jak Marszałkowska, tylko bez wysepki pośrodku). Niby były tam pasy ale... (patrz uwaga powyżej). Stałyśmy sobie na przejściu może z 5 minut patrząc na mijające nas z zawrotna prędkością samochody, po czym postanowiłyśmy zrezygnować i poszukać przejścia podziemnego. Nagle pojawił się prześwit. Z bijącymi sercami przebiegłyśmy przez pierwszą cześć jezdni i... utknęłyśmy pośrodku, na wąskiej białej linii oddzielającej pasy biegnące w przeciwnych kierunkach. I tu zaczął się koszmar lawirowania między samochodami trąbiącymi na nas przeraźliwie. Gdy w końcu udało nam się opuścić to swoiste pole walki między samochodami a pieszymi byłyśmy totalnie mokre ze stresu i uznałyśmy, że na pewno nie wracamy tą samą trasą. Po zwiedzeniu targu ruszyłyśmy więc chodnikiem prowadzącym wzdłuż rzeki Mtkvari, licząc na znalezienie kładki lub przejścia podziemnego. Szłyśmy i szłyśmy i szłyśmy, aż do momentu kiedy chodnik nam się skończył. Miałyśmy dwa wyjścia: albo cofnąć się do pasów, które i tak były nie do przejścia, albo próbować przejść przez ulicę bez pasów (sytuacja beznadziejna). Nie będę wdawać się w dalsze szczegóły, dość, że ulicę udało nam się przekroczyć, z czego do tej pory jesteśmy dumne. A kto nie rozumie jak można być dumnym z przejścia przez ulicę, tego zapraszam do Tbilisi. Kartek nigdzie nie znalazłyśmy, nawet na poczcie, tzn. poczty też nie znalazłyśmy, bo budynek w którym miała się znajdować według mapy jest w remoncie i nie ma nawet okien. Wróciłyśmy więc po bagaże, kupiłyśmy po drodze chaczapuri i pierożki z warzywami


i udałyśmy się na nieznany nam dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają marszrutki w kierunku wschodnim. Stojąc na stacji metra uznałyśmy, że jest już trochę za późno na podróż do Lagodekhi, a Sighnaghi, które mija się po drodze też podobno jest piękne, co więcej mieli tam nocować tego dnia nasi znajomi z Polski, więc stwierdziłyśmy, że zrobimy im niespodziankę i ad hoc zmieniłyśmy plan podróży. Na dworcu sprawnie wyminęłyśmy większość naganiaczy (byłyśmy dla nich łakomym kąskiem ze względu na ogromne plecaki) i nieopatrznie zapytałyśmy niewinnie wyglądającą panią o autobus w stronie Sighnaghi. Pani nie bardzo wiedziała i kiwnęła na innego pana, który już krążył wokół nas jak sęp, i jak najbardziej jechał do Sighnaghi (wszędzie by pojechał, gdyby znalazł pasażerów). Tłumaczyłyśmy, że my chcemy marszrutkę, nie taksówkę, na co pan powiedział, że on jest marszrutką, a był w tym tak przekonywujący, że nas przekonał. Podążyłyśmy za panem kierowcą na pobliski skwer, gdzie był zaparkowany jego wyjątkowo nowoczesny, jak na Gruzję, samochód. Kierowca zbywał nasze pytania o czas podróży do Sighnaghi zdawkowymi uwagami w języku rosyjsko-gruzińskim. Następnie spakował nasze plecaki do bagażnika, zatrzasnął go, powiedział, ze jak znajdzie jeszcze dwóch pasażerów to ruszymy i pobiegł. Kompletnie zdezorientowane, pozbawione całego bagażu i wściekłe na siebie, że dałyśmy się zwieść będąc już tak blisko sukcesu siadłyśmy na pobliskim murku. Byłyśmy przekonane, że przyjdzie nam czekać kilka godzin zanim kierowca znajdzie jeszcze dwóch takich naiwniaków jak my, albo, co gorsza, w ogóle ich nie znajdzie i nigdzie dziś nie pojedziemy. Okazało się jednak, że nie doceniałyśmy naszego kierowcy. Po kilkunastu minutach zobaczyłyśmy go pędzącego od strony dworca, kazał nam szybko ładować się do samochodu i ruszyliśmy. Przejechaliśmy może 20 metrów, a tam przeszkoda. Jedyny wjazd prowadzący na skwerek został zamknięty szlabanem. Po minie kierowcy, zorientowałyśmy się, że zaskoczyło go to tak samo jak nas. Wyskoczył on jak burza z samochodu, zaczął najpierw kombinować przy szlabanie, próbując poradzić sobie z nim metodą siłową. Gdy to nie przyniosło żadnych rezultatów, zaczął biegać dookoła skwerku, i gestykulując mocno, konwersował z obecnymi tam ludźmi. Obserwowałyśmy to z auta, coraz bardziej zrezygnowane i przekonane o niepowodzeniu naszej dzisiejszej podróży. Wtem wydarzyło się coś, co zaniepokoiło nas jeszcze bardziej. Pan kierowca podszedł do schodów znajdujących się obok wyjazdu i z miną zdradzającą intensywne procesy hipotetyczno-dedukcyjne zachodzące w jego głowie, zaczął im się przyglądać. Nasza dedukcja też zadziałała i zaczęłyśmy się poważnie zastanawiać nad ucieczką z samochodu kaskadera. Jednak pan kierowca doszedł najwyraźniej do wniosku, że jego dobry samochód nie zasługuje na takie traktowanie (myślę, że Irakli zjechałyby po tych schodach swoim vauxhallem) i z podobną miną zaczął analizować zbocze skweru i porastające je drzewa. Nagle jego twarz rozświetlił uśmiech, wskoczył do samochodu, włączył silnik, my zamknęłyśmy oczy i zjechaliśmy, lawirując między drzewami ze stromego zbocza skweru wprost na zatłoczona tbiliską ulicę. Gdy otworzyłyśmy oczy do samochodu już pakowało się 4 kolejnych pasażerów (nasz kierowca okazał się naprawdę obrotny) – dwie kobiety z dwójką dzieci i mnóstwem bagażu. Pomimo ścisku podróż minęła nam całkiem przyjemnie, przy wspaniałych widokach za oknem i mieszance amerykańskiego rapu i gruzińskiego folku w środku. Samochód był naprawdę nowoczesny – z pilotem do sprzętu muzycznego, z którego kierowca z dumą korzystał. Jedna z dziewczynek położyła się na mnie i tak przespała cała drogę, Ankę podrywał kierowca – kaskader, więc ogólnie było jak w rodzinie. Gdy dojechałyśmy, natychmiast przestałyśmy żałować, że zmieniłyśmy plany. Sighnaghi okazało się małym, przeuroczym miasteczkiem, położonym na szczycie wzniesienia i ze wszystkich stron otoczonym górami. Pan kierowca wysadził nas na placyku przed kasynem, zostawił nam swój numer telefonu (wtedy jeszcze tego nie wiedziałyśmy, ale był to pierwszy z ogromnej kolekcji numerów telefonów, którą zebrałyśmy w czasie tego wyjazdu) i odjechał, a my udałyśmy się na poszukiwania noclegu. Do tego potrzebny był nam internet, gdyż chciałyśmy koniecznie zakwaterować się w hostelu, w którym mieli spać nasi polscy przyjaciele, a nie znałyśmy nawet jego nazwy. Znalazłyśmy malutki punkt ksero, w którym można było skorzystać z komputera i w ciągu kilku minut miałyśmy już adres poszukiwanego miejsca. Licząc, że jest to proste pytanie, wskazałyśmy adres jednej z trzech osób obecnych w punkcie i powiedziałyśmy „Gdzie eta?”. Pani zawołała pozostałe dwie osoby, wszyscy nachylili się nad monitorem i zaczęli dyskutować. Po kilku minutach dyskusji (chyba bezowocnej) jeden z panów rzucił się do półki i zaczął przerzucać tony leżących tam map. Pani z kolei wybiegła na ulicę i zaczęła zaciągać z niej do środka kolejne osoby. My, w typowym już dla nas stanie totalnego zdezorientowania, chciałyśmy im podziękować i powiedzieć, że jakoś znajdziemy ten hostel. Ale było już za późno. Punkt ksero był wypełniony ludźmi, z których każdy coś mówił i wskazywał na mapie. W końcu najstarszy z mężczyzn (chyba reprezentant grupy, najlepiej znający miasto) powiedział krótko: „niet w Sighnaghi!”. I sprawa się rozwiązała, a my nadal nie miałyśmy gdzie mieszkać. Drugi adres, który znalazłyśmy w sieci był już w Sighnaghi, więc ruszyłyśmy tam, odprowadzone wskazówkami, poradami i pozdrowieniami lokalnych mieszkańców. Gdy udało nam się znaleźć właściwy adres (pomimo rozmiarów miasta i dokładności otrzymanych wskazówek – trafiłyśmy najpierw do innego domu), okazało się, że znalazłyśmy się w gruzińskim raju! Właścicielką domu była przemiła, mówiąca po angielsku Nato Sozashvili, która mieszkała tam z rodzicami i dwiema uroczymi córkami – bliźniaczkami. Wszyscy kochali Polaków i gdy tylko rozsiadłyśmy się na skąpanym w słońcu tarasie, z którego rozpościerał się niesamowity widok na miasteczko i okoliczne góry. Nato przyniosła nam na powitanie po kieliszku domowego wina. Pozostała część wieczoru upłynęła nam niezwykle spokojnie i miło na zwiedzaniu Sighnaghi (miasto wbudowane zostało w stary mur obronny, z którego wież widać odlegle kaukaskie szczyty Czeczenii i Dagestanu), i późniejszej lekturze Mellera i Kapuścińskiego na tarasie, przy domowym winie i herbacie z konfiturą z owoców berberysu. W mieście panowała niesamowita cisza, którą tylko przez chwilę zakłóciły nam głośne śpiewy „Hej sokoły i „morza szum, ptaków śpiew” dochodzące z pobliskiej knajpy.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz