wtorek, 13 września 2011

balakän

Na początku pragniemy wszystkim uspokoić, że nadal żyjemy. Ten dzień był największą naszą przygodą do tej pory, nie do końca rozsądną, ale skończyła się dobrze. Będziemy ją wspominać z mieszaniną ulgi i rozbawienia, chociaż przeżyłyśmy chwile grozy. Ale zacznijmy od początku...
Wstałyśmy rano, nie mając jeszcze pojęcia, w jaki sposób dostaniemy się do Azerbejdżanu. Szybkie pakowanie, śniadanie w postaci resztek kolacji, plecaki na plecy i w drogę. Znów ta sama ulica przez miasteczko, wskazówki od tubylców, jak dostać się na granicę. Szukałyśmy autobusu, ale dwie miłe kobiety (dla odmiany zachwycone tym, że jesteśmy z Polski) poradziły nam taksówkę za grosze (a w zasadzie tetri). Znalazłyśmy więc taksówkarza, utargowałyśmy nawet jedno lari mniej i po chwili byłyśmy już na przejściu granicznym Gruzja-Azerbejdżan. Tam, pod oficjalnym szyldem, zamiast słów „Witamy w Azerbejdżanie”, „Miło nam Cię gościć”, lub cokolwiek w tym guście, widnieje duży napis GOOD LUCK. To nas trochę zaniepokoiło, ale ochoczo ruszyłyśmy w stronę panów celników. Przy pierwszym poszło gładko, przejrzał paszporty i puścił nas dalej. Przy drugim była kolejka. A tam, gdzie jest kolejka, zwykle ktoś nas zaczepia. Tym razem był to miły starszy pan, który ucieszył się, że my z Polszy, wskazał stojący obok autokar i powiedział, że to jego. Ponieważ nie miałyśmy pomysłu, jak dostać się dalej wgłąb Azerbejdżanu, zapytałyśmy pana czy by nas nie podwiózł i za ile. Pan jechał do Balakänu i odparł, że oczywiście nas tam podrzuci, nie chce żadnych pieniędzy i jeszcze wsadzi nas w autobus do Baku. W międzyczasie nadeszła nasza kolej kontroli paszportowej, celnik długo oglądał wizę, zrobił nam zdjęcia i w końcu przybił upragnioną pieczątkę. Dopiero po chwili radości zorientowałyśmy się, że pieczątka jest gruzińska, a nas czeka jeszcze dużo trudniejsza przeprawa przez celników azerskich. Przeszłyśmy pieszo przez długi most, po drugiej stronie którego przywitał nas groźny strażnik i pozwolił pójść dalej. Tam, w towarzystwie celników czekał już na nas właściciel autobusu i dyskutował z nimi zawzięcie. Zabrano nam paszporty i kazano iść dalej – kierowca uspokoił nas, mówiąc że wszystko załatwi i przyniesie nam dokumenty do autokaru. Dalej był kolejny groźny strażnik, który zapytał po rosyjsku skąd jesteśmy, a gdy usłyszał odpowiedź, uśmiechnął się i powiedział tylko: „Lech Kaczyński”. W tym samym momencie podszedł do nas niesamowicie przystojny celnik azerski i powitał nas słowami” Hello, pretty girls”. Zaczęła się miła pogawędka: skąd przyjechałyśmy, gdzie jedziemy, czy byłyśmy w Armenii i czy mamy stamtąd jakieś pamiątki, ile planujemy zostać w Azerbejdżanie i dlaczego tak krótko (to przecież przepiękny kraj) i czym jest bidon, który Anka miała przypięty do paska. Potem pan zaciągnął nas do biura celników, wskazał wielką mapę Azerbejdżanu wiszącą na ścianie i zaczął opowiadać, gdzie koniecznie musimy się wybrać, po czym oficjalnie powitał nas w swojej ojczyźnie i puścił do autokaru. Po chwili wrócił też jego właściciel z naszymi paszportami (chyba często przekraczał tą granicę i znał wszystkich celników; wydaje nam się, że to dzięki niemu nasza kontrola przebiegła tak bezproblemowo) i ruszyliśmy. Właściciel autobusu zdjął kurtkę z wieszaka, pod którą wisiała torba wyładowana perfumami, a my zrozumiałyśmy, że właśnie nieświadomie stałyśmy się świadkami jakiegoś drobnego przemytu. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do Balakänu, wszyscy pasażerowie wysiedli w centrum miasteczka, a my zgodnie z obietnicą zostałyśmy odstawione na odległy o kawałek drogi dworzec autobusowy. Parking przy dworcu wypełniony był mężczyznami (wyłącznie mężczyznami, co w pierwszej chwili było dla nas zaskoczeniem, mimo że zdawałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy w kraju muzułmańskim). Bez wątpienia stanowiłyśmy dla nich atrakcję dnia, wszyscy rzucili się, żeby nam pomóc, albo chociaż dokładnie nam się przyjrzeć. Właściciel, autokaru przywitał się z mężczyznami (tutaj też wszyscy go znali) i wyjaśnił im naszą sytuację. Nastąpiło małe zamieszanie, podczas którego każdy wzajemnie się przekrzykiwał, biegał, szukając odpowiedniego autobusu lub mówił coś do nas w niezrozumiałym języku, po czym dowiedziałyśmy się, że autobus do Baku, który miał odjechać za kilka minut jest już przepełniony, a kolejny wyruszy dopiero o 21. Byłyśmy lekko przerażone, że przyjdzie nam spędzić cały dzień pod czujnym okiem tutejszych mężczyzn, lecz wtedy właśnie pojawił się nasz bohater – Kamran. Kamran był lokalną szychą, młodym, modnie ubranym mężczyzną, który bez przerwy wisiał na telefonie i rozstawiał wszystkich po kątach. Kamran zaprowadził nas do kas biletowych, dowiedział się o bilety do Baku, a gdy okazało się, że nie można zapłacić za nie w dolarach (oczywiście nie miałyśmy przy sobie lokalnej waluty, no bo po co), wykonał jeden telefon do dyrektora dworca i już było można. Następnie pomógł nam zanieść bagaże do autobusu (właśnie wtedy poznałyśmy przerażającego kierowcę, który utykał na jedną nogę i miał straszny, zachrypnięty głos) i spytał, czy chcemy się napić herbaty. Nie czekając na odpowiedź i nie zważając na nasze protesty, że przecież nie mamy ani jednego manata, zaciągnął nas do dworcowej kawiarni i już po chwili stał przed nami dzbanek pysznej, mocnej, aromatycznej herbaty, którą należało zagryzać kawałkami cukru. Następnie poczęstował mnie papierosem, a gdy odmówiłam i wyciągnęłam swoje gruzińskie camele, powiedział, że to obrzydliwe papierosy, bo gryzą w gardło. A żeby potwierdzić prawdziwość swoich słów, poczęstował się camelem, zapalił go, po czym ksztusząc się i charcząc przeraźliwie natychmiast go zgasił. Zostałam więc zmuszona do palenia jego kentów. Po chwili, mimo naszych dalszych sprzeciwów, na stole pojawiła się mahara (cienkie placki z ciasta naleśnikowego, lekko słodkie i oblane masłem), którą bojąc się odmawiać (i dlatego, że byłyśmy już bardzo głodne, ale nie chciałyśmy się do tego przyznać) zjadłyśmy ze smakiem. Kamran oczywiście obdarował nas swoim numerem telefonu, po czym przeprosił nas mówiąc, że musi popracować. I zniknął. Posiedziałyśmy jeszcze chwilę przy stoliku, ale po wyjściu Kamrana, czułyśmy się już tam trochę nieswojo – znów wszyscy (tak, w dalszym ciągu wyłącznie mężczyźni) obserwowali nas z zainteresowaniem, a wieść o naszym przybyciu powoli się roznosiła i do kawiarni schodzili się coraz to nowi goście płci męskiej. No dobra, zostało nam do odjazdu jakieś 8 godzin i wypadało coś z tym czasem zrobić. Poszłyśmy na targ przy dworcu. Po drodze dorwał nas przerażający kulawy kierowca i swoim ochrypłym głosem kazał nam zapłacić po 5 manatów za bagaż. Miałyśmy problem. Nie wiedziałyśmy, czy to normalna opłata, czy próbują na nas zarobić, ale miałyśmy spędzić z tym przerażającym człowiekiem całą noc w jednym autobusie i do głowy zaczęły nam przychodzić różne wizje tego, co mogłoby się stać, gdybyśmy nie uiściły opłaty. Trzeba więc zapłacić – tylko jak? W dalszym ciągu nie miałyśmy lokalnych pieniędzy, w pobliżu żadnego kantoru, a do centrum miasteczka kawałek drogi w potwornym upale. Nie było innego wyjścia – ruszyłyśmy. Idąc wzdłuż głównej ulicy, zostałyśmy obtrąbione przez każdy mijający nas samochód, a w centrum Balakänu śledziła nas każda (męska oczywiście) para oczu. Zupełnie zagubione, nie widząc znikąd ratunku, wpadłyśmy nagle na znajomą postać. Był to kolejny młody mężczyzna, który jechał z nami autobusem od granicy (to on zresztą przemycał perfumy), który w tym autobusie bardzo chciał nawiązać z nami jakiś kontakt, okazało się jednak, że nie mówimy żadnym wspólnym językiem. Teraz to nie miało znaczenia. Byłyśmy zdesperowane i na migi wytłumaczyłyśmy mężczyźnie, że chcemy wymienić dolary (to jest akurat słowo uniwersalne). Mężczyzna pokazał, że mamy iść z nim i zaprowadził nas pod budkę z kebabem. Tam zawołał innego mężczyznę, który wyciągnął z kieszeni gruby plik banknotów, wskazał nam na kalkulatorze proponowany kurs (niestety dopiero dużo później okazało się, że był to naprawdę bardzo dobry kurs) i od ręki, bez pokwitowania, wymienił nam pieniądze. A pan z autobusu zapisał nam swój numer telefonu (przedstawił się – brzmiało to mniej więcej jak Hwicza) i na migi wytłumaczył, żebyśmy zadzwoniły, jak będziemy wracać (ciężko mi wyobrazić sobie jednak rozmowę na migi przez telefon). Wróciłyśmy na dworzec mijając po drodze niesamowity, umieszczony na zboczu wzgórza park z kolejką linową i drogim hotelem (cały ten park stanowił kontrast w stosunku do reszty biednego i zaniedbanego miasteczka). Na dworu usiadłyśmy w poczekalni, z rezygnacją stwierdzając, że do odjazdu pozostało nam jeszcze jakieś 7 godzin. Od nudy jednak znów wybawił nas Kamran, który pojawił się nagle z radosną miną, pomachał na nas i kazał wsiadać do łady. Bo jedziemy na wycieczkę. Na wycieczkę! W zupełnie obcym kraju, z obcym facetem, jego obcym samochodem. Ale lepsze to, niż nudzenie się na dworcu. No i nie wiadomo, co mogłoby się stać, gdybyśmy odmówiły. Po chwili zatrzymaliśmy się na środku skrzyżowania, Kamran wysiadł z auta zostawiając włączony silnik. Poszedł po papierosy (wytłumaczył, że pali 5 paczek dziennie i rzeczywiście palił bez przerwy, nawet w miejscach, gdzie obowiązywał zakaz palenia). Ja również dostałam swoją paczkę kentów i kategoryczny zakaz palenia papierosów gruzińskich. Po drodze Kamran pokazywał nam miasteczko – tam prezydent ma swoją willę, którą odwiedził raz w życiu, tam wysoko w Kaukazie jest granica z Dagestanem, w dole płynie rzeka, nosząca nazwę miasta, wszyscy mieszkańcy pracują w przemyśle naftowym. Gdy dojechaliśmy, okazało się, że znajdujemy się w parku, który podziwiałyśmy wracając z „kantoru” - tuż obok restauracji na samym szczycie wzgórza. Widoki niesamowite, słońce, upał, Kamran zmuszający nas do robienia zdjęć, a my znów całkiem oszołomione i zdezorientowane



W cieniu, na stoliku już czekał na nas kolejny dzbanek herbaty z goździkami (brzydkie słowo po azerbejdżańsku) i konfiturami z dzikich jeżyn. Kamran nie dał nam długo nacieszyć się chłodem, znów nas gdzieś ciągnął. Specjalnie dla nas uruchomiono kolejkę linową, do której zostałyśmy wpakowane i już po chwili szybowałyśmy nad parkiem, pozdrawiane przez ogromny pomnik ukochanego prezydenta Azerbejdżan – Hejdara Alijewa. Czułyśmy się trochę jak azerskie księżniczki, chociaż coraz częściej gdzieś z tyłu głowy, pojawiała się niepokojąca myśl, jak to wszystko się skończy.




Po powrocie z przejażdżki, na stoliku czekała już na nas świeżo zaparzona herbata i lody śmietankowe domowej roboty, a po chwili dołączył do nas Ibisz (Imran Ibragimow, syn Ibragima – bardzo ucieszył się na wieść, że nazywa się tak samo, jak polski prezenter telewizyjny). Ibisz był właścicielem restauracji i prawdopodobnie całego parku z kolejką linową i pięciogwiazdkowym hotelem. Był też człowiekiem niezwykle ciekawym świata. Wypytywał nas o Polskę, o geografię, kulturę, religię. Opowiadał nam dużo o swoim kraju i religii, o tym, że w Azerbejdżanie kobieta nadal jest traktowana, jak podrzędny gatunek, o tym, że nie wolno jej palić, pić alkoholu, wychodzić samej z domu (zapewniał nas jednak, że te zasady nie obowiązują turystek), o tym, że w kraju jest niezwykle bezpiecznie, bo w Koranie napisano, że za kradzież ucina się rękę (i rzeczywiście, wszyscy zostawiają tam bez opieki pieniądze, telefony, dokumenty, samochody z kluczykiem w stacyjce, a gotówkę noszą w grubych plikach w kieszeniach). Ibisz również podał nam wszystkie swoje dane – od adresu, przez numer telefonu, po nick na rosyjskiej naszej klasie. Gdy upał na zewnątrz stał się już nie do wytrzymania i zabrakło nawet najmniejszego kawalątka cienia, w którym można by się było schronić (wcześniej obsługa donosiła nam parasole), zostałyśmy zaprowadzone do dużej klimatyzowanej sali z telewizorem i skórzanymi fotelami (zaproponowano nam też napełnienie specjalnie dla nas basenu w pięciogwiazdkowym hotelu, jednak kategorycznie odmówiłyśmy tłumacząc się brakiem strojów kąpielowych). Pokój był zamykany od zewnątrz na klucz, po odkryciu czego totalnie spanikowałyśmy, okazało się jednak, że nasi gospodarze chcieli nam po prostu puścić polską telewizję z satelity (mimo zaangażowania w to całej obsługi restauracji, nie udało się złapać sygnału), a gdy z naciskiem podkreśliłyśmy, że wolimy siedzieć na zewnątrz, bez problemu nas wypuszczono i poczęstowano kolejną herbatą z konfiturami. Gdy nadszedł wreszcie czas odjazdu, Kamran odwiózł nas na dworzec (po drodze zatrzymali nas jeszcze policjanci, którym Kamran pokazał tylko język, i puszczając do nas oko powiedział: „maji druzja”), gdzie żegnane przez jakąś kolejną ważną postać (pana ze złotymi zębami, wielbiciela Czterech Pancernych i Hansa Klossa) wsiadłyśmy do autobusu (na nasze miejsca zaprowadził nas kierowca – kuternoga, który przy okazji zgarnął od nas swój haracz). Po chwili powrócił Kamran i krzycząc przez cały autobus kazał nam przesiąść się na pierwsze (najlepsze) miejsca za kierowcą (co z tego, że były zajęte, ich właściciele zostali wygonieni na tył autobusu, mimo naszych protestów), ucałował nasze dłonie na pożegnanie, kazał odezwać się, jak będziemy wracać (obiecał, że zawiezie nas na więcej wycieczek i będzie nas gościł z żoną i dziećmi u siebie) i zostałyśmy same. Odjazd się opóźniał, bo wciąż na kogoś czekaliśmy, a gdy w końcu ruszyliśmy, po raz kolejny już na tym wyjeździe okazało się, że pojęcie „najlepszy” jest skrajnie subiektywne, a do tego obciążone kulturowo. Z pierwszych miejsc, nie dość, że widziałyśmy dokładnie całą drogę (kierowcy w Azerbejdżanie jeżdżą tylko odrobinę bezpieczniej niż ci gruzińscy, różnica sprowadza się w zasadzie do używania przez nich kierunkowskazów), a w razie wypadku jako pierwsze wyleciałybyśmy przez przednią szybę, to jeszcze pozostawałyśmy cały czas pod czujnym okiem przeraźliwego, kulejącego pana (nie był on jednak kierowcą, a kimś w rodzaju pomocnika – odbierał telefony, podawał kawę, odpalał papierosy), a także siedziałyśmy pod samym głośnikiem (zaraz po odjeździe puszczono pasażerom jakiś makabryczny azerbejdżański kabaret, w którym role kobiece odgrywali mężczyźni żywcem wyjęci z pokazu drag queen). Zapadłam w niespokojny sen, przerywany co chwila to ogłuszającym śmiechem z telewizora, to zachrypniętym głosem strasznego pana, to znów własnymi wizjami tragicznego zakończenia naszej podróży w przydrożnym rowie, gdzieś na stepach Azerbejdżanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz