piątek, 9 września 2011

lagodekhi

Powitało nas słońce. Zjadłyśmy leniwe śniadanie na tarasie przygotowane dla nas przez mamę Nato: jajka sadzone, chleb, domowy ser, racuchy, konfitura z berberysu i dżem z melona. Gdy już się najadłyśmy, mama Nato podeszła do nas z niewielka buteleczką, rozlała jej zawartość do dwóch kieliszków, uśmiechnęła się szeroko i rzekła „czacza”. A my na to, że jak to, tak rano, 70% alkohol? „Da, da rano, adin, dwa, tri i siup!” mama Nato była nieugięta, więc co miałyśmy zrobić, wypiłyśmy. Czacza rzeczywiście była mocna, a nam zrobiło się jeszcze bardziej błogo. Z tego stanu wyrwał nas dźwięk smsa – nasi polscy znajomi przepraszali, że się nie odezwali poprzedniego dnia (zapomnieli telefonu) i proponowali spotkanie. Okazało się, że dzień wcześniej zabalowali oni jak prawdziwi Gruzini przy czaczy i śpiewach (tak, to polskie przeboje i pieśni patriotyczne w ich wykonaniu słyszałyśmy z tarasu – ale niestety nie przyszło nam do głowy, żeby pójść sprawdzić, kto śpiewa). Pożegnaliśmy się po raz kolejny przy punkcie informacji turystycznej, w którym dowiedziałyśmy się, że ostatni autobus do Lagodekhi już odjechał, poprosiłyśmy więc Nato, żeby spróbowała znaleźć nam niedrogą taksówkę do Parku Narodowego. Nato bardzo się ucieszyła, że tam jedziemy, powiedziała, że zna głównego dyrektora parku, i że załatwi nam najlepsze miejsce do rozstawienia namiotu. Do parku miał odwieźć nas jej ojciec – Lado. Długo żegnałyśmy się z tą przemiłą gruzińską rodziną. Zostawiłyśmy bliźniaczkom w prezencie żelki A kuku! z Polski (w następną podróż na pewno zabierzemy więcej drobnych polskich gadżetów, bo często brakuje nam czegoś do sprezentowania w podziękowaniu za pomoc lub gościnę), które ze smakiem spałaszowały. Kato pokazała nam jeszcze kolekcję pocztówek z Polski (obiecałyśmy sobie, że też jej jakąś wyślemy) i podarowała nam litrową butelkę swojego wspaniałego domowego wina mówiąc, że będzie idealne do rozgrzania się w nocy pod namiotem. Ruszyliśmy terenówką Lado przez kręte drogi w stronę zaśnieżonych szczytów Kaukazu. Na miejscu powitali nas strażnicy Parku – wszyscy z radością przyjęli przybycie Lado – a tym samym i nas – byłyśmy wśród swoich. Pani w biurze mówiła po angielsku (strasznie szybko i niewyraźnie, ale mówiła, co niestety nadal jest w Gruzji rzadkością, za to wszyscy mówią po rosyjsku i dziwią się, że my, Polacy, tak nie bardzo), dała nam mapkę szlaków i ze smutkiem poinformowała nas, że większość z nich jest nieczynna ze względu na wysoki stan wody w rzekach. Przed wyruszeniem na spacer, udałyśmy się jeszcze do sklepu, bo nie pomyślałyśmy wcześniej o zrobieniu zapasów jedzenia przed noclegiem w dziczy. Najbliższy sklepik okazał się być zamknięty, kolejny też, na szczęście nasze próby dostania się do niego zauważyła grupka Gruzinów, którzy zawołali właścicielkę (Park i przylegające do niego miasteczko Lagodekhi wyglądały na opustoszałe, a już na pewno jedynymi turystami w okolicy byłyśmy my). Sklepik oferował prawie wszystko – od środków czystości, przez zabawki dla dzieci, po lakiery do paznokci w każdym możliwym kolorze, niestety wybór produktów żywnościowych był bardzo ograniczony. Zdecydowałyśmy się na chleb (puri) i słoik ogórków konserwowych z planem zrobienia sobie na obiad nowej gruzińsko-polskiej potrawy – ogórpuri. Po zostawieniu rzeczy, ruszyłyśmy na spacer po parku. Wybrałyśmy szlak prowadzący normalnie do wodospadów, gdyż drugi z możliwych do przejścia szlaków był dużo dłuższy i wymagał przewodnika (wiódł wysoko w Kaukaz pod granicę z Dagestanem, gdzie poza niedźwiedziami i wilkami łatwo natknąć się na rosyjskich żołnierzy z kałasznikowami). Wędrowałyśmy przez piękny, liściasty las (podobny trochę do naszych lasów, poza tym, że drzewa są w nim dużo wyższe i rosną niespotykane w Polsce gatunki, takie jak chroniony kasztan jadalny). Organizacyjnie wygląda to już dużo gorzej, szlaki są słabo oznakowane, tablice informacyjne zniszczone lub powyrywane, mapy nieczytelne. Ale za to jest cicho, pusto i dziko. Podobno w parku można napotkać wiele dziko żyjących zwierząt, a przy odrobinie szczęścia nawet wybrać się ze strażnikami na liczenie wilków. Nam udało się dotrzeć do pięknej i groźnej górskiej rzeki, dalej szlak był zalany





Spędziłyśmy chwilę wygrzewając się na kamieniach przy jej brzegu, słuchając szumu wody i wpatrując się w szczyty Kaukazu, po czym ruszyłyśmy w drogę powrotną. Nie mogłyśmy się jakoś przekonać do wymyślonego przez nas ogórpuri, zamarzyły nam się świeże warzywa, więc po wypytaniu, gdzie jest najbliższy targ, ponownie udałyśmy się do miasta. Droga, którą szłyśmy była sucha i piaszczysta, nad nią unosiło się gęste, rozgrzane powietrze. Domki wzdłuż drogi były ładne, chociaż mocno zaniedbane, na każdym podwórku rosły winorośle i drzewa figowe. Na drodze bawiły się umorusane dzieci, w cieniu na ławkach siedzieli mężczyźni, kobiety zamiatały podwórka przed domami. Gdy przechodziłyśmy obok, wszyscy milkli, przerywali aktualną czynność i wpatrywali się w nas z zainteresowaniem. W tym upale na pewno nie udałoby nam się dotrzeć do targu w centrum miasta, na szczęście w jednym z wielobranżowych sklepików obok drogi dostrzegłyśmy pomidory, a w jeszcze innym – domowy ser. Pan, który sprzedawał ser był zachwycony faktem, że jesteśmy z Polski, kazał nam koniecznie wybrać się do restauracji Tbilisi w Warszawie, bo pracują tam córki jego kolegi z Lagodekhi (strasznie nam wstyd, że jeszcze nie znamy tej restauracji; jeżeli kiedyś tam będziecie, pozdrówcie koniecznie kelnerki od pana sklepikarza). Po powrocie do parku nadszedł czas na rozłożenie namiotu. Najlepsze miejsce, które zaoferował nam dyrektor parku mieściło się tuż obok budynku biura (nie mam pojęcia, co było jego zaletą – czy bliskość toalety, z której i tak przez cały nasz pobyt nie można było skorzystać, bo nie było wody, czy może ochrona przed dzikimi zwierzętami, których podobno w parku pełno, my jednak dostrzegłyśmy więcej wad – np. porośnięcie bujną roślinnością i pagórkowatą strukturę, niż zalet i rozstawiłyśmy namiot jakieś 50 metrów dalej, na ładnej polance wśród drzew. Oprócz nas w parku rozbiło się jeszcze dwóch turystów z Izraela, więc tym bardziej wcześniejsza rezerwacja miejsca nie była konieczna. Kolację miałyśmy wspaniałą – chleb, ser i pomidory, popijane winem od Nato:




Do zachodu słońca, siedziałyśmy sobie przy stoliku, rozkoszując się chłodem wieczoru, ciszą, smakiem wina i lekturą. Potem na niebo wyszły gwiazdy, a takich gwiazd, jak tamte, nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. Było ich kilkakrotnie więcej niż w najciemniejszym zakątku Bieszczad. Oszołomione ciszą, ciemnością, pustką i miliardem gwiazd, usnęłyśmy w naszym małym, ciasnym domku pośrodku dzikiej przyrody, zbierając siły na nowe wyzwania w zupełnie nowym kraju.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz